Trudno to sobie dzisiaj wyobrazić, ale na początku XIX wieku każdy mógł świadczyć w Stanach Zjednoczonych usługi lekarskie. Pierwszą szkołę medyczną założona w Filadelfii w 1765 roku. Ci, którzy chcieli zostać lekarzami, mogli uczyć się praktyki tam lub wyjeżdżali do Europy. W USA powstawały nowe szkoły, z których jedne powstawały przy uniwersytetach i prezentowały wysoki poziom, były również takie, które miały gorszy poziom nauki. Trafiali się jednak lekarze, którzy nie pobierali żadnej akademickiej edukacji. Ponieważ wówczas nie było konieczne posiadanie licencji lekarskiej, leczyć mógł każdy, kto zyskał sobie zaufanie pacjenta. Rynek działał więc zgodnie z typowym prawem popytu i podaży. Wtedy zaczęto go zmieniać. Obecnie wydatki na służbę zdrowia w USA wynoszą 17% PKB, podczas gdy w 1960 roku było to 5% PKB. Co poszło nie tak?
Pierwszym krokiem był postulat uregulowania rynku lekarzy, który co ciekawe, nie wyszedł od pacjentów, ale od lekarzy, którzy pobierali edukację akademicką. Może i motywami ich działań była w jakimś stopniu chęć zapewnienia lepszego standardu leczenia, jednak przede wszystkim były to działania mające na celu zwalczenie konkurencji. Swoją drogą gdy oddajemy auto do mechanika, nie oczekujemy od niego dyplomu magistra, ale tego, że potrafi naprawić nasz samochód. Na takiej samej zasadzie myśleli wówczas pacjenci. W 1821 roku stan Connecticut jako pierwszy ustanowił konieczność przebycia egzaminu państwowego i wydanie licencji. Wkrótce ich śladem poszły kolejne stany. Na początku XX wieku powzięto kolejne regulacje. Aby zwiększyć poziom edukacji w szkołach medycznych, zwiększono okres nauki do 4 lat i postawiono przed kandydatami wymóg wcześniejszego 2 – letniego wykształcenia akademickiego. Te regulacje skurczyły jednak rynek i o ile w 1900 roku na 100 tys. mieszkańców przypadało 175 lekarzy, w 1930 roku było ich tylko 125.
Kryzys lat 30 -tych sprawił, że ludzi nie było stać na wizyty lekarskie. Lekarze zaczęli organizować w szpitalach ubezpieczenia medyczne, jednak wiele osób wciąż nie było na nie stać. Wtedy powstał pomysł stworzenia ubezpieczenia, które obejmowałoby wszystkie zdarzenia i zwrócono się o pomoc do rządu, aby ceny tych ubezpieczeń nie poszybowały od razu w górę. Powołano do życia dwie duże ubezpieczalnie, a samo ubezpieczenie zostało zwolnione z podatku, dzięki czemu większość ludzi było na nie stać. Jednak program miał jeden słaby punkt. Składka musiała być podobna dla wszystkich, przez co osoby zdrowe, które przy indywidualnym ubezpieczeniu płaciłyby mniej, w zbiorowych systemie musiały płacić najwięcej. Poza tym na tym rynku praktycznie nie istniała konkurencja. Gdy w 1942 roku rząd zamroził płace, pracodawcy w ramach zachęty zaczęli oferować finansowanie ubezpieczenia medycznego, które mogli rozliczać jako koszt prowadzenia działalności.
Po II wojnie światowej pojawił się problem w postaci rosnącej liczny starszych ludzi, którzy mieli coraz większe problemy z opłacaniem rosnących składek. W 1965 r. prezydent Johnson powołał do życia Medicare i Medicaid, programy mające finansować ubezpieczenie medyczne osób po 65 roku życia oraz najuboższych. Oba programy finansować mili podatnicy. Ponieważ w obu systemach ubezpieczeni mogli korzystać z niego bez ograniczeń i kosztów własnych, rzeczywiście zaczęli to robić na potęgę. Aby ograniczyć to zjawisko, w 1980 roku wprowadzono system, który z góry zakładał, ile szpital może wydać na poszczególną jednostkę chorobową, co było niczym innym jak próbą kontroli cen. Spowodowało to transfer pacjentów ze szpitali do punktów ambulatoryjnych. Ponieważ te z czasem przestawały sobie z tym radzić, wprowadzono kolejne regulacje, tym razem przez Ronalda Reagana. Lekarze mieli między innymi obowiązek udzielać pomocy każdemu niezależnie od tego, czy miał ubezpieczenie czy nie. W przypadku jakichkolwiek naruszeń groziła kara do 50 tysięcy dolarów. W efekcie lekarze szpitali odsyłali pacjentów na oddziały ratunkowe, które nie mogły odmówić przyjęcia pacjentów. Zwiększyła się również biurokracja, przez którą lekarze potrzebowali dwa razy więcej czasu, aby przyjąć tyle samo pacjentów, co wcześniej.
Gdy w 2010 roku wprowadzono Obamacare, ten akt prawny liczył ponad 900 stron. Obamacare nie miał nic wspólnego z wolnym rynkiem, gdyż zakłada obowiązek ubezpieczenia zdrowotnego pod groźbą kar pieniężnych. Przed jego wprowadzeniem 50 milionów Amerykanów nie było stać na ubezpieczenie zdrowotne. Oblicza się, że przynajmniej 4 miliony Amerykanów świadomie zapłaci 1000 $ kary ze niewykupienia ubezpieczenia, gdyż i tak będzie to bardziej opłacalne niż jego wykupienie. Obamacare w jeszcze większym stopniu udaje, że wszyscy są tacy sami. Stawki wciąż ustalane są sztywno, a nie indywidualnie. O ile wcześniej osoba starsza płaciła około 5 razy większą składkę niż młoda, teraz może płacić maksymalnie 3 razy wyższą składkę. Z czego się to sfinansuje? Z nowych podatków dla najbogatszych. Kolejnym strzałem w kolano jest obowiązek opłacania przez pracodawcę ubezpieczenia o ile zatrudnia 50 pracowników. Bardziej opłaca się więc zatrudniać 49 pracowników i podnieść im płace chociaż w przeciwieństwie do ubezpieczeń rząd i tak zabierze od tych płac podatek. Większe firmy z kolei wolą w takiej sytuacji zatrudniać na część etatu, ponieważ kary płaci się w przypadku osób zatrudnionych na cały etat. Czy Obamacare było chociaż opłacalne? O ile w 2009 roku roczne wydatki wyniosły 8000 $, w 2014 wyniosły 9400$, więc jest to wzrost ponad inflację.
Historia ubezpieczenia medycznego w USA jasno pokazuje, jak kończy się próba ciągłej regulacji rynku. Zaczyna się od niewielkiej poprawy, a kończy na przymusie, karach i stale rosnących kosztach. I zawsze będzie to tak wyglądać, ponieważ o ile papier przyjmie wszystko, to prawa ekonomii nie są czymś, co można dowolnie i bezkarnie zmieniać.